24.10.2023
Edward Dwurnik. Komentarz ironiczno-tragiczny
Mimo że kolorowe, kreskówkowe widoki miast Edwarda Dwurnika cieszą się szaloną popularnością, celem artysty od zawsze były przede wszystkim obrazy programowe. Problem w tym, że to ambitniejsze prace, trudne w odbiorze i często antyestetyczne. Ba! Siłą swojego przekazu mogą one nawet wywołać mdłości…
Wczesne cykle Dwurnika – te z lat 70. i 80. – przedstawiają smętną, zacofaną, a zarazem silnie groteskową rzeczywistość PRL-u. Najsmutniejsze jest w nich jednak to, że w tej mieszance ironii i prawdy, przeważa jednak prawda. Jak sam artysta powiedział, są to „(…) brzydkie obrazy o nędznej egzystencji typowego Polaka w beznadziejnych czasach komunizmu” (Czyńska M., Moje królestwo. Rozmowa z Edwardem Dwurnikiem, wyd. Czarne, Wołowiec 2016, s. 8). Odmalowana na płótnach szara codzienność – praca, odpoczynek przy budce z piwem, kolejki po salceson, flirty z panią ze spożywczaka, zwyczajna nuda, a dla balansu również cwaniactwo i morze agresji – obnaża wszechogarniającą niemoc i zgniliznę systemu. Nadmiar detalu i dosłowność czasem aż kłują w oczy. Widzimy bowiem powykrzywiane prostackie twarze z ubytkami w zębach, opasłe babcie klozetowe, szklaneczki z wódką, gorące paróweczki, obszczywane mury i wymioty. „Albo czujesz obraz albo nie. Albo on na ciebie działa, albo nie. Nie chodzi o prosty zachwyt, ale o oddziaływanie. To wcale nie musi być przyjemne doznanie” – tłumaczył artysta (Czyńska M., dz. cyt., s. 6).
Przy paradokumentalnych wizjach Dwurnika ciężko przejść obojętnie. Powstawały w szaleńczym tempie, jedna za drugą, jakby ich autor tu i teraz musiał wylać z siebie wszystkie przeżycia, całe nagromadzone pod skórą napięcie, wywołane życiem za żelazną kurtyną. Miał szansę wyemigrować. Wyjeżdżał za granicę na wystawy, stypendia, znał realia Zachodu. A jednak zdecydował się zostać, bo te zaściankowe klimaty były jego natchnieniem. „Jestem lokalnym malarzem o lokalnej sławie” – mówił o sobie – „Trudno teraz myśleć o tym, co by było, gdybym zamieszkał w Londynie czy w Nowym Jorku. Na pewno nie miałbym takiej motoryki, którą zdobyłem tutaj, w pierwszych latach studiów w ASP, gdzie karmiłem się otoczeniem i tą nędzą, która nas ogarniała, zewsząd otaczała. Nie ma co idealizować czasów młodości, żyliśmy w strasznej peerelowskiej mizerii i krzywdzie. Nie sposób było nie czuć niedoli komuny, stykałem się z nią na co dzień” (Czyńska M., dz. cyt., s. 41-42).
Dorastał w środowisku, w którym łatwo było się wykoleić. Poznawał typy różnorakiej maści – roboli, kombinatorów, leniów patentowanych, cinkciarzy. Sam miał jednak głowę na karku i pasję do malowania, którą wykorzystał w niezwykle błyskotliwy i kreatywny sposób. Jako baczny obserwator, twardy realista utrwalał „brzydką prawdę”. Dzięki jego zaangażowaniu, takie cykle jak „Chmury”, „Sportowcy” czy „Robotnicy” przypominają minioną rzeczywistość – wydawałoby się czas tak absurdalny i nierealny jakby nigdy nie istniał. A jednak.